"- Co sie stalo?
- Gosia... Zabrali ja.
Zubrzycka nie odzywala sie przez dluzsza chwile. W ciemnosci nie mogl dojrzec jej wyrazu twarzy.
- To moja wina – powiedzial wbrew sobie. Chcial, zeby go rozgrzeszyla, zeby zaprzeczyla, zeby zrobila cokolwiek.
- Wiem – powiedziala tylko.
- To... To przeze mnie... – ponowil probe. Przeciez ona nie moze go skazac ot tak, po prostu.
- Musi pan nauczyc sie z tym zyc, panie Marku.
- Szlag!
Zadnej pomocy? Zadnego pocieszenia?... A czego sie spodziewal? Ruszyl dalej, popychajac ja brutalnie, ale tym razem nie bylo ani slowa protestu. To bylo jeszcze gorsze. Brener zataczal sie, sunal bokiem to znowu szedl srodkiem korytarza. Wreszcie uderzyl w jakas przeszkode, odbilo go na sciane, przywarl do niej plecami, by po chwili osunac sie na ziemie. Zamarl, siedzac w kucki w najciemniejszym, jak mu sie zdawalo, miejscu korytarza.
Znowu spieprzyl. Znowu okazal sie idiota ciagnacym za soba niewinnych ludzi... Nie mogl wstac, nie mogl sie poruszyc. Czul w sobie przerazliwa pustke, sprawiajaca, ze nie mogl nawet myslec o czyms konkretnym. Czy pozostanie juz taki... wiecznie nieudany? Nieudany, groteskowy, zagubiony tak, ze prowadzilo to juz tylko do rzeczy ostatecznych? Tak, to jego wina. Jego wylaczna wina i ten, ktory gladzi grzechy swiata, powinien nareszcie cos zrobic w jego sprawie, jakies wieczne odpoczywanie, spiritus sancti, po wieki wiekow...
Cichy szczek obok sprawil, ze podniosl glowe. Jego wzrok zdazyl sie juz przyzwyczaic do ciemnosci, ale dopiero po dluzszej chwili zauwazyl kogos w malej niszy naprzeciw. To Zwarycz. Zwarycz, ktory nie zwracajac uwagi na jego obecnosc, metodycznie czyscil ogromny pistolet. Jego powolne ruchy otrzezwily Brenera z histerii.
Dlaczego niby smierc Skotnickiej poruszyla go tak bardzo? Nigdy dotad nie byl czlowiekiem sklonnym do okazywania uczucia. Kochal ja, czy co? Wzruszyl ramionami i wstal, podpierajac sie reka. Zwarycz spojrzal na niego bez wyrazu. Jego absolutnie pozbawiona ekspresji twarz sprawila, ze poczul sie podwojnie nieswojo z powodu wczesniejszego zachowania. Usmiechnal sie glupio i ruszyl z powrotem wzdluz scian. Mial nadzieje, ze nikt wiecej nie byl swiadkiem jego idiotycznego biegu na oslep. Teraz wiec szedl szczegolnie ostroznie. Jednak juz po kilkunastu krokach zatrzymal go szep dobiegajacy z przodu.
- To dobrze, ze nas pani nie zdradzila.
- Z grubsza wiedzialam, co chcecie zrobic – rozpoznal Zubrzycka.
- Liczy sie refleks – przerwal jej ten sam charakterystyczny sciszony glos. – Zachowala sie pani wspaniale.
- Taaa... uwierzyl od razu – tym razem byl to ktos inny. – Widzieliscie, jak go scielo?
Brener wstrzymal oddech.
- Przestanie sie petac po korytarzach. On naprawde mogl sprowadzic na kogos nieszczescie.
- Dostal nauczke – to byla znowu Zubrzycka. – Tylko, czy pani Malgosia wybaczy nam ten glupi kawal?...
Brener odetchnal gleboko, opierajac sie cala powierzchnia plecow o mur. Stal tak dluzsza chwile, potem bezszelestnie cofnal sie o kilka krokow. Co za suka!... Nie mial nawet pretensji do ludzi, ktorzy wystawili go na smiesznosc, ktorzy dla kawalu postanowili zagrac na jego uczuciach. Cala jego zlosc kumulowala sie na kobiecie, ktora niewtajemniczona, a przynajmniej nie do konca wtajemniczona, zupelnie odruchowo postanowila mu rowniez przylozyc. Z nienawisci? Z perfidii? Ci ludzie... A niech szlag trafi ludzi! Brener mogl zrozumiec, chocby zgrzytajac zebami, ze komus udalo sie wpuscic go w maliny, ale ta cholerna baba... W zlosci przeciagnal rozcapierzonymi palcami po kruszacym sie tynku na scianie. Ona tez bala sie, ze naprawde kogos sprowokuje? Ale kogo? Nie mogl sobie jakos wyobrazic straznikow chylkiem przebiegajacych w nocy korytarzami. Owszem, mogly byc patrole wewnatrz, ale chodzace powoli, ze swiatlem, przed ktorym latwo w razie czego sie ukryc... Osypujacy tynk pokryl jego dlon. Brenerowi przyszedl do glowy pewnien pomysl. Z bocznej kieszeni wyjal bibulke do papierosa, nasypal do niej troche tynku i zawinal oba konce tak, jakby to byl cukierek.
Czekal na Zubrzycka z coraz wieksza niecierpliwoscia. Czego oni od niego chca? Sami tez laza jak chca i kiedy chca. A moze?... Moze oni sa w jakis sposob powiazani z sala, w ktorej znikaja kobiety? No nieee... Jeszcze moment i zacznie podejrzewac, ze wszyscy tu konspiruja wylacznie przeciwko niemu. Uslyszal nagle cichy odglos kobiecych krokow. Zubrzycka!!!
Przybral natychmiast odpowiednia mine i kiedy podeszla blizej, wyskoczyl na nia tak, jakby chcial spowodowac zawal serca.
- Chryste! Zabilem ja! Zabilem...
Zubrzycka odsunela sie w tyl. Szybko zdolala jednak zapanowac nad odruchowym strachem. Jesli dobrze mogl sie zorientowac w mroku, jej twarz przybrala wyraz w stylu: „Dobrze ci tak. Masz za swoje”.
- To ja ja zabilem – nie potrafil zmusic sie do placzu, ale mial nadzieje, ze jego talenty aktorkie choc w czesci dorownuja jego zlosci. – nie wytrzymam tego...
- No coz... Trzeba bylo myslec wczesniej.
- Zabilem ja! Zabilem... – powtarzal, udajac rozpacz. – Nie wytrzymam tego! Nie moge z tym zyc!
Przez chwile patrzyla zniesmaczona, potem jakas mysl, ktora zburzyla dotychczasowa konstrukcje, musiala zaswitac jej w glowie.
- Ale... – w jej glosie teraz juz dalo sie slyszec wahanie. – To nie calkiem tak...
Brener tylko czekal na te chwile. Chwiejac sie na nogach, z potarganymi wlosami i dzikim wyrazem twarzy, zrobil dwa kroki w tyl.
- Nie zniose tego! Nie moge zyc ze swiadomoscia winy!!!
-Pan sie myli – cos zalamalo sie w Zubrzyckiej. Strach sprawil, ze zdecydowala sie wlasnie powiedziec prawde. – Malgosia zyje! To...
- Nie... Prosze mnie nie pocieszac. Ja wiem. Wiem... – toczac wokol oblakanym spojrzeniem, teatralnym gestem wyszarpnal z kieszeni zwinieta bibulke. – Ona czeka tam na mnie albo... Moje miejsce jest w piekle!
Rozerwal papierek i proszek wysypal sie na podstawiona dlon.
- Nie!!! – krzyknela Zubrzycka, doskakujac do niego – Ona zyje! – usilowala zlapac go za rece – Ona zyje!!!
Z tylu podeszlo kilka osob. Za pozno jednak. Brener bez trudu poradzil sobie z kobieta jako przeciwnikiem i wsypal proszek do ust.
- Nieeeee... Na pol krzyknela, na pol jeknela Zubrzycka. Dwoch mezczyzn doskoczylo, zeby go przytrzymac. To tylko ulatwilo mu powolne osuwanie sie na ziemie. W absolutnej ciszy zachcialo mu sie smiac, zeby wiec ukryc to jakos, wydal z siebie przeciagly jek. Zubrzycka trzesla sie jakby miala atak goraczki. Usilowala przycisnac dlonie do twarzy, ale drzaly jak w ostatnim stadium padaczki.
- O Boze... O Boze... Niech tu ktos przyjdzie... Ratunku!!!
Dalsze kilka osob podbieglo z glebi korytarza. Brener wiedzial, ze to ci sami, ktorzy zrobili mu kawal, ale niestety nie mogl ich obserwowac. Udawal wlasnie smiertelne drgawki.
- Trzeba...
- Trzeba go gdzies przeniesc... czy co... – glos mowiacego drzal chyba bardziej niz cialo Brenera na podlodze.
- O Boze! – zawodzila Zubrzycka – Coscie zrobili... No coscie zrobili, do cholery!!!
- A pani to niby...
- Stul pysk! – mowiacy byl bardziej opanowany, aczkolwiek i w jego glosie dalo sie wyczuc nutki zdenerwowania. – Lekarz! Czy jest tu lekarz?
- Tu, tu...
- To cyjanek! Rany Boskie...
- Zawolajcie go...
- Doktor Braniecki! – z tylu dobiegl odglos czyichs pospiesznych krokow.
Brener na podlodze skurczyl sie, ptzybierejac pozycje ofiar cyjanku. Czytal w jakiejs powiesci kryminalnej, ze takie efekty powoduja szybko dzialajace trucizny.
- Juz po nim! Jezu...
Zubrzycka nachylila sie nad lezacym. Ktos oswietlil korytarz zapalniczka.
- Nie... Nie zyje! – zanosila sie placzem. – O kurwa!!!
Brener otworzyl oczy, spogladajac z bliska na jej twarz.
- No wie pani, tak sie wyrazac... – podniosl sie szybko, otrzepujac spodnie. – Pare razy sie puscilem, ale zaraz kurwa?!
Zubrzycka wydala z siebie dziwny dzwiek. Cos pomiedzy westchnieniem a charczeniem. Pozostale osoby staly w idealnej ciszy, ktora zburzyl tylko dzwiek upadajacej na podloge zapalniczki.
- Czlowiek juz cukierka nie moze zjesc – kontynuowal – zaraz cyjanek! cyjanek! Dawniej nadziewano truflami. "
No comments:
Post a Comment