1924. Tłum. Adam Ważyk
Wiara w życie, w to, co jest w życiu najbardziej nietrwałe, oczywiście w życiu realnym, utrzymuje się potąd, aż się wreszcie zatraca. Człowiek, ten zdecydowany marzyciel, z każdym dniem coraz bardziej niezadowolony ze swojego losu, z przykrością zaczyna robić przegląd użytkowanych przez siebie rzeczy, które czasem dostawały mu się same, choć wcale o to nie dbał, kiedy indziej pochłaniały jego energię, pochłaniały ją prawie zawsze, bo przecież się zgodził pracować, a w każdym razie nie wzgardził swoją szansą życiową (tym, co nazywa swoją szansą!). Teraz jego udziałem, staje się wielka skromność: już wie doskonale, jakie miał kobiety, w jak żałosne przygody się wdawał; nie ma dla niego znaczenia własne bogactwo czy własne ubóstwo, pod tym względem jest jakby świeżo narodzonym dzieckiem, a co do spokoju sumienia, to zakładam, że się bez niego doskonale obywa. Jeśli zachował jakąś jasność myśli, to musi nawrócić do lat dzieciństwa; mimo że starannie zdławione przez tresowników, dzieciństwo jednak ciągle jeszcze ma dla niego wiele uroku. Tutaj, z braku wiadomych rygorów, pozostaje możliwość prowadzenia wielokrotnego życia równocześnie; przywiązuje się do tej iluzji; chce, aby każda rzecz była z miejsca dostępna, niebywale łatwa. Dzieci co rano wychodzą z domu bez niepokoju. Wszystko jest bliskie, najgorsze warunki materialne są doskonałe. Lasy są czarne albo białe i nigdy sen nas nie zmorzy.
Ale to prawda, że nie sposób posunąć się aż tak daleko, nie idzie też o samą odległość. Niebezpieczeństwa się piętrzą, ustępujemy, wyrzekamy się częściowo terenu, któryśmy mieli zdobyć. Wyobraźnia, która nie znała granic, teraz zostaje skazana na przestrzeganie praw dowolnie ustalonej użyteczności; okazuje się jednak niezdolna do wykonywania tej podrzędnej roli na dalszy dystans i na ogół około dwudziestego roku życia porzuca człowieka na łaskę jego mrocznego losu.
Choćby potem próbował to naprawić pod tym czy innym względem, poczuwszy, że powoli zagubił wszelki sens życia i że nie potrafi sprostać tak wyjątkowej sytuacji, jak miłość, nic już nie poradzi. Bo już znalazł się ciałem i duszą we władzy zachłannej konieczności praktycznej, która nie znosi, aby ją zaniedbywano. Wszystkim jego gestom zabraknie przestrzeni; wszystkim myślom - rozmachu. W tym, co mu się zdarza albo może zdarzyć, będzie dostrzegał tylko coś, co wiąże ten wypadek z mnóstwem podobnych wypadków, z szeregiem zdarzeń, w których nie brał udziału, zdarzeń dla niego straconych. Co też mówię - będzie go przymierzał do któregoś z owych zdarzeń stosunkowo bardziej pocieszających w swoich konsekwencjach. Pod żadnym pozorem nie dojrzy w nim swojego ocalenia.
Droga wyobraźnio, najbardziej w tobie kocham to, że nie przebaczasz.
Tylko słowo wolność potrafi mnie jeszcze porwać. Sądzę, że to słowo mogłoby bez końca podniecać stary fanatyzm ludzki. Niewątpliwie odpowiada ono moim jedynym uzasadnionym aspiracjom. Trzeba przyznać, że wśród tylu niedoli, jakie nam przypadają w dziedzictwie, pozostała nam przecież największa wolność myśli. Od nas zależy, aby nie była skąpo dawkowana. Sprowadzić wyobraźnię do stanu niewoli, choćby nawet szło o to, co z grubsza nazywają szczęściem, to znaczy sprzeniewierzyć się poczuciu najwyższej sprawiedliwości, jakiej szukamy w głębi siebie. Tylko wyobraźnia powiadamia mnie o tym, co być może, a to wystarczy, aby złagodzić okrutny zakaz; wystarczy również, abym się na nią zdał bez obawy pomyłki (jak gdyby można było mylić się jeszcze bardziej). Gdzie wyobraźnia staje się niegodziwa i gdzie się kończy duchowe bezpieczeństwo? Czy ewentualność zbłądzenia nie jest raczej korzystną możliwością duchową?
Pozostaje obłęd, jak trafnie ktoś powiedział: "obłęd, który zamykają". Taki albo inny... W gruncie rzeczy każdy wie doskonale, że wariaci są internowani z powodu pewnych, nielicznych aktów pod względem prawnym nagannych i, gdyby nie to, ich wolność (to co z ich wolności dostrzegamy) nie byłaby kwestionowana. Gotów jestem przyznać, że w pewnej mierze są ofiarami własnej wyobraźni, mianowicie w tym sensie, że wyobraźnia pobudza ich do lekceważenia reguł, poza którymi rodzaj ludzki czuje się zagrożony, o czym wie każdy człowiek, bo każdy z oddzielna gorzko za tę wiedzę płaci. Ale głęboka obojętność, z jaką przyjmują wszelką krytykę pod swoim adresem jako też i nakładane na nich rozmaite kary, nasuwa domysł, że czerpią wielką pokrzepiającą siłę ze swojej wyobraźni; widocznie jest im na tyle dobrze ze swoim obłędem, aby ostatecznie pogodzić się z tym, że poza nimi nikt go nie ceni. I rzeczywiście halucynacje, iluzje i tak dalej - bywają niemałym źródłem rozkoszy. Doświadczają tego nawet najlepiej uregulowane konstytucje zmysłowe i jestem pewien, że mógłbym przez wiele wieczorów oswajać tę śliczną dłoń kobiecą, która pozwala sobie na ciekawe wybryki na ostatnich stronach Inteligencji Taine’a. Mógłbym spędzić życie na zachęcaniu wariatów do zwierzeń. Są to ludzie nieposzlakowanej uczciwości, których prostoduszność może się równać tylko z moją. Dla odkrycia Ameryki trzeba było, ażeby Kolumb wybrał się w drogę z kupą wariatów. I spójrzcie, jak to wariactwo wcieliło się w życie i trwa po dzień dzisiejszy.
Strach przed obłędem nie zmusi nas do zatrzymania sztandaru wyobraźni w połowie masztu.
Trzeba postawić w stan oskarżenia postawę realistyczną, podobnie jak postawiliśmy tutaj - materialistyczną. Ta druga zresztą, bardziej poetycka od realistycznej, implikuje wprawdzie potworną pychę człowieka, ale nie jego powtórny i jeszcze większy upadek. Trzeba w niej widzieć przede wszystkim ożywczą reakcję na niektóre żałosne tendencje spirytualizmu. I wreszcie - ta postawa nie staje na przeszkodzie pewnemu podniesieniu myśli.
W przeciwieństwie do tego postawa realistyczna, dyktowana przez pozytywizm, od świętego Tomasza aż do Anatola France’a, wydaje mi się zaprzeczeniem wszelkiego wzlotu intelektualnego i moralnego. Czuję do niej obrzydzenie, bo łączy w sobie przeciętność, nienawiść i płytką pewność siebie. Dzisiaj ta postawa płodzi komiczne książki, urągliwe dramaty, okopuje się coraz mocniej w prasie codziennej, działa na szkodę wiedzy i sztuki, schlebiając najniższym gustom publiczności; jasność granicząca z głupotą, zepsiałe życie. Odbija się to na działalności najwybitniejszych umysłów; zasada najmniejszego oporu w końcu narzuca im się tak samo, jak innym. W literaturze na przykład zabawną konsekwencją tego stanu rzeczy jest zatrzęsienie powieści. Każdy się naprasza ze swoją drobną "obserwacją". Dla oczyszczenia atmosfery niedawno p. Paweł Valery proponował ułożyć antologię z jak największej ilości początkowych partii powieściowych, obiecując sobie wiele niedorzeczności. Najsłynniejsi pisarze dostaliby się na tapetę. Pomysł tego rodzaju przynosi zaszczyt Pawłowi Valery, który nie tak dawno w rozmowie o powieściach zapewniał mnie, że co do niego, to nigdy nie pozwoliłby sobie napisać: "Markiza wyszła o piątej". Ale czy dotrzymał słowa?
Jeżeli czysto informacyjny styl, którego przykładem jest przytoczone tu zdanie, panuje prawie niepodzielnie w powieściach, to trzeba chyba przyznać, że ambicja autorów nie sięga zbyt daleko. Okolicznościowy, gubiący się w szczegółach charakter każdego ich zapisu nasuwa mi podejrzenie, że bawią się moim kosztem. Nie pozostawiają mi żadnych wątpliwości co do osoby bohatera: czy będzie blondynem, jak się będzie nazywał, czy wstąpimy po niego latem? Wszystkie te kwestie muszą być rozstrzygnięte raz na zawsze i to na poczekaniu; jedyna rzecz, jaką pozostawiono do mojego uznania, to zamknąć książkę, co chętnie robię nie doczytawszy do końca pierwszej strony. A te opisy! Nic się nie da porównać z ich pustką; to po prostu nagromadzenie katalogowych obrazków; autor pozbywa się ostatnich skrupułów i korzysta z okazji, aby mi podrzucić widokówki, licząc na to, że zjedna mnie komunałami:
"Cytat: Młody człowiek wszedł do niedużego pokoju z żółtymi tapetami, z geranium i muślinowymi firankami w oknach, w tej chwili jaskrawo oświetlonego zachodzącym słońcem... W pokoju nie było nic szczególnego. Bardzo stare meble z żółtego drzewa, więc kanapa z ogromnym wygiętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, gotowalnia z lustrem między oknami, krzesła pod ścianami oraz dwa, trzy groszowe sztychy w żółtych ramkach przedstawiające niemieckie panny z ptaszkami na rękach - oto, z czego się składało całe urządzenie pokoju."
(1)
Nie chce mi się wierzyć, aby czyjkolwiek umysł mógł się zajmować, choćby nawet przelotnie, takimi motywami. Powie mi kto, że ten szkolny opis jest na swoim miejscu, że w tym ustępie książki autor miał swoje racje po temu, aby mnie dręczyć. Autor jednak daremnie traci czas, bo nie wchodzę do jego pokoju. Nie obowiązuje mnie cudze lenistwo czy zmęczenie. Mam zbyt nieustalone pojęcie o ciągłości życia, aby stawiać na równi moje chwile depresji czy słabości z moimi najlepszymi chwilami. Kiedy się przestaje czuć, trzeba zamilknąć. I proszę mnie dobrze zrozumieć - nie oskarżam braku oryginalności o brak oryginalności. Powiadani tylko, że nie biorę pod uwagę nijakich momentów swojego życia i że tak samo dla każdego człowieka chwile, które uważa za nijakie, nie muszą być godne krystalizacji. Ten opis pokoju, pozwólcie, że go pominę razem z wieloma innymi.
Aha, zbliżam się do psychologii, do przedmiotu, przy którym będę się wystrzegał żartów.
Autor upatruje sobie jakiś typ postaci, a kiedy już ma bohatera, puszcza go na wędrówkę po świecie. Cokolwiek się zdarzy, bohater, którego postępki i reakcje dają się przewidzieć niezawodnie, ma obowiązek tak się zachować, aby spełnić rachuby, z pozoru ich nie spełniając. Fale życia mogą go porywać, przerzucać, zatapiać, on się zawsze i wszędzie okaże uformowanym typem ludzkim. To zwykła partia szachów, która mnie w ogóle nie pociąga, bo człowiek, kimkolwiek będzie, jest dla mnie marnym przeciwnikiem. Nie znoszę żałosnych dyskusji nad takim czy innym posunięciem, skoro nie ma nic do wygrania ani do przegrania. A jeśli gra nie warta świeczki, jeśli racja obiektywna, jak w tym wypadku, okrutnie zawodzi tych, którzy się do niej odwołują, to czy nie lepiej oderwać się od tych kategorii? "Rozmaitość jest tak duża, że tony głosu, sposoby chodzenia, kaszlania, siąkania, kichania..." (2) Jeżeli nie ma w kiści dwóch podobnych winogron, to dlaczego żądacie, abym opisał to grono przez jakieś inne, przez wszystkie inne, abym je uczynił gronem jadalnym? Nieustępliwa mania, która sprowadza nieznane do znanego, do czegoś, co jest zaszufladkowane, kołysze mózgi do snu. Analiza bierze górę nad uczuciami.(3) Wynikają stąd przewlekłe wywody, które siłę swoją zawdzięczają wyłącznie dziwaczności i, aby ją narzucić czytelnikowi, odwołują się do abstrakcyjnego, niezbyt zresztą ściśle określonego słownictwa. Gdyby w ten sposób pojęcia ogólne, z którymi się filozofia dotychczas boryka, miały zaznaczyć swoje ostateczne przeniknięcie na teren bardziej rozległy, pierwszy bym się z tego cieszył. Ale na razie to tylko afektowana zabawa; jak dotąd, pogoń za dowcipem i innymi dowodami ogłady towarzyskiej odgradza nas od prawdziwej myśli, która nie zabiega o dobre przyjęcie, ale szuka siebie. Wydaje mi się, że każdy akt zawiera w sobie własne uzasadnienie, przynajmniej w oczach człowieka, który okazał się zdolny do tego aktu, że ma w sobie siłę promieniowania, którą najdrobniejszy komentarz z natury rzeczy osłabia. Wyróżniony komentarzem, niejako przestaje się dziać, nic nie zyskując w zamian. Bohaterowie Stendhala uginają się pod brzemieniem ocen autora, ocen mniej lub bardziej trafnych, które nie dorzucają nic do ich chwały. Naprawdę odnajdujemy ich tam, gdzie ich Stendhal zgubił.
Ciągle żyjemy pod władzą logiki, oto, rzecz jasna, do czego zmierzałem. Ale metody postępowania logicznego w naszych czasach służą jedynie do rozwiązywania drugorzędnych zagadnień. Cieszący się ciągle powodzeniem racjonalizm absolutny pozwala rozpatrywać tylko zjawiska związane ściśle z naszym doświadczeniem. Natomiast cele logiczne są dla nas nieuchwytne. Nie trzeba dodawać, że doświadczenie samo nakreśliło sobie granice. I kręci się teraz uwięzione w klatce, z której coraz to trudniej je wyciągnąć. Doświadczenie także opiera się na bezpośredniej użyteczności i przebywa pod strażą zdrowego rozsądku. Pod płaszczykiem cywilizacji, pod pozorami postępu zdołano wygnać z umysłu wszystko, co można błędnie czy słusznie otaksować jako zabobon, jako chimerę; zdołano skazać na banicję wszelkie poszukiwania prawdy niezgodne z przyjętą normą. Więc całkiem przypadkowo, przynajmniej tak się na pozór wydaje, wydobyto niedawno na światło dzienne pewną połać świata intelektualnego, w moim przekonaniu bardzo a bardzo ważną, na którą starano się w ogóle nie zwracać uwagi. Zawdzięczamy to odkryciom Freuda. Na podstawie tych odkryć zarysowują się wreszcie i coraz bardziej szerzą się poglądy, pod których osłoną człowiek jako badacz będzie mógł znacznie dalej posunąć się w dociekaniach, upoważniony do czegoś więcej, niż do pobieżnego oglądu rzeczywistości. Zanosi się na to, że wyobraźnia odzyska swoje prawa. Jeżeli w głębinach naszego umysłu kryją się dziwne siły, zdolne do pomnażania sił na powierzchni albo do staczania z nimi zwycięskiej walki, to jak najbardziej warto je schwytać, przede wszystkim schwytać, aby potem, jeżeli zdołamy, poddać je kontroli naszego umysłu. Analitycy mogą na tym tylko zyskać. Ale trzeba koniecznie wziąć pod uwagę, że nie ma tu wyznaczonych a priori sposobów postępowania, że w obecnym stanie rzeczy może to być zarówno powołaniem poetów, jak i uczonych; i że sukces nie zależy od tego, jakie kto drogi obierze, proste czy bardziej kręte.
Z całą słusznością Freud poddał krytycznemu badaniu marzenia senne. Rzeczywiście trudno pogodzić się z myślą, że ta pokaźna część aktywności psychicznej (skoro co najmniej od narodzin do śmierci człowieka myśl jego stanowi nieprzerwaną ciągłość, suma momentów marzenia pod względem czasowym, jeśli nawet weźmiemy pod uwagę tylko marzenie czyste, czyli odbywające się we śnie, nie jest mniejsza od sumy momentów realności, powiedzmy oględnie - momentów jawy) zwracała na siebie tak mało uwagi. To, że zwykły obserwator widzi ogromną różnicę znaczenia i powagi między zdarzeniami jawy a zdarzeniami snu, zawsze mnie bardzo dziwiło. Bo też człowiek, kiedy przerywa swój sen, staje się przede wszystkim igraszką swojej pamięci, a w stanie normalnym pamięć woli mu odtwarzać motywy marzeń sennych w zatartej postaci, pozbawiać je wszelkiej konsekwencji aktualnej i wyprowadzać jedyną determinantę z punktu, gdzie, jak mu się zdaje, pozostawił ją na kilka godzin przedtem; wyprowadzać niepłonną nadzieję czy wiadomą troskę. Ma więc złudzenie, że nawiązał do czegoś, co zasługuje na kontynuację. Marzenie senne, podobnie jak noc, zostaje ujęte w nawias. I na ogół tak samo jak noc, przestaje mu przynosić dobrą radę. Ten szczególny stan rzeczy nasuwa kilka spostrzeżeń:
1. W granicach, w jakich się marzenie senne odbywa (w domniemanych granicach), według wszelkich oznak zewnętrznych ma ono charakter ciągły i cechy organizacji. Tyle, że pamięć przywłaszcza sobie prawo do robienia cięć, do lekceważenia powiązań, do przedstawiania nam raczej serii snów niż właściwego snu. Tak samo mamy w każdej chwili układ oddzielnych elementów rzeczywistości, których koordynacja zależy od nas. (4) Ważne jest to, że nic nie upoważnia nas do założenia, jakoby elementy składowe snu były bardziej rozrzucone. Żałuję, że mówiąc o tym muszę się posługiwać formułą, która w zasadzie nie uznaje marzeń sennych. Ale gdzie szukać logików i filozofów śpiących? Chciałbym spać, aby móc się zaofiarować śpiącym, jak teraz ofiaruję siebie z szeroko otwartymi oczami tym, którzy mnie czytają; aby w tym przedmiocie przestał górować świadomy rytm mojej myśli. Mój sen z ostatniej nocy może jest dalszym ciągiem snu z poprzedniej nocy i może znajdzie ciąg dalszy nocy jutrzejszej - z nienaganną ścisłością. To bardzo możliwe, jak powiadają. A że wcale nie wiadomo, czy rzeczywistość, która mnie pochłania, zachowuje jako taka swoje znaczenie w stanie snu, czy nie zostaje wtrącona w niepamięć, to czemu nie miałbym przyznać marzeniom sennym tego, czego niekiedy odmawiam rzeczywistości, mianowicie waloru pewności oczywistej, która w określonym czasie nie jest przeze mnie podawana w wątpliwość? Czemu bym nie miał spodziewać się więcej po wskaźnikach snu niż po coraz to wyższym stopniu świadomości? Czy marzenie senne nie nadaje się do rozwiązywania podstawowych kwestii życia? Czy te kwestie są takie same w obu wypadkach i czy istnieją już we śnie? Czy sen jest mniej brzemienny w skutki niż wszystko inne? Starzeję się i być może bardziej niż rzeczywistość, do której próbuje się nagiąć, marzenie senne, obojętność, z jaką się do niego odnoszę, przyspiesza moją starość.
2. Zatrzymuję się jeszcze raz nad stanem jawy. Jestem zmuszony widzieć w nim zjawisko interferencji. Nie dość, że umysł wykazuje w tych warunkach dziwną skłonność do dezorientacji (idzie o lapsusy i rozmaitego rodzaju roztargnienia, których tajemnicę zaczynamy poznawać), ale co więcej, nie wydaje się, aby w swoim normalnym działaniu był bardziej posłuszny jakimkolwiek głosom niż sugestiom płynącym z głębokiej ciemności, z której mu każę wyjść. Nawet w najlepszej kondycji wykazuje chwiejną równowagę. Ledwo ośmiela się wypowiadać, a jeżeli się już na to zdobywa, to ogranicza się do oświadczenia, że jakaś idea, jakaś kobieta robią na nim wrażenie. Jakie wrażenie, tego oczywiście nie potrafi powiedzieć, daje przez to świadectwo swojego subiektywizmu i na tym koniec. Ta idea, ta kobieta go wzrusza, łagodzi jego surowość. Działa w ten sposób, że go wytrąca na chwilę z roztworu i składa go w niebie jak piękny, krystaliczny osad, jakim mógłby być, jakim jest. Nie mając wyboru powołuje się na przypadek, bóstwo jeszcze ciemniejsze od innych, na karb przypadku składa wszystkie niepokoje. Skąd mi wiadomo, czy perspektywa, w jakiej ukazuje mu się ta przejmująca go idea, czy powab spojrzenia tej kobiety nie wiąże się właśnie z marzeniem sennym, nie łączy go na powrót z doznaniami, które z własnej winy zagubił? I gdyby nie ta strata, na co by mógł się zdobyć? Chciałbym mu dać klucz od tego korytarza.
3. Umysł człowieka śniącego jest całkowicie zadowolony z tego, co się dzieje. Nie wyłania się niepokojące pytanie, co jest, a co nie jest możliwe. Zabijaj, szybuj w powietrzu, kochaj, ile zechcesz. A jeśli umierasz, czy nie masz pewności, że powstaniesz z martwych? Pozwól się prowadzić, twoja zwłoka nie zwolni biegu wydarzeń. Nie masz imienia. Wszystko przychodzi z nieocenioną łatwością. Jakaż racja, zapytuję, racja o tyle głębsza od innych, nadaje snom ten naturalny przebieg, zniewalając mnie do przyjmowania bez zastrzeżeń tego mrowiła epizodów, których dziwaczność w chwili, kiedy to piszę, wprowadziłaby mnie w osłupienie? A jednak mogę wierzyć oczom i uszom; ten piękny dzień nastał, oślica Balaama przemówiła. Jeśli chwila przebudzenia jest dla człowieka tak ciężka, jeśli urok pryska zbyt nagle, to dlatego, że wpojono w niego żałosną ideę ekspiacji.
4. Z chwilą, kiedy sen się stanie przedmiotem metodycznego badania i przy pomocy środków na razie jeszcze nie ustalonych potrafimy ująć go jako całość (a to wymaga ćwiczenia pamięci obliczonego na całe generacje; zacznijmy jednak od notowania zjawisk rzucających się w oczy), kiedy krzywa jego rozwinie się z niezrównaną regularnością i szerokością zasięgu, można się spodziewać, że tajemnice, które nimi nie są, ustąpią miejsca wielkiej Tajemnicy. Wierzę w to, że te dwa na pozór tak przeciwstawne sobie stany, jak sen i jawa, w przyszłości stopią się w pewnego rodzaju rzeczywistość absolutną, w nadrealność, jeśli to można tak nazwać. Wyruszam na jej zdobycie, pewien, że jej nie osiągnę, ale tak mało myślę o swojej śmierci, że jednak po trosze liczę na radość tego osiągnięcia.
Opowiadają, że Saint-Pol-Roux, przynajmniej do niedawna, codziennie, zanim kładł się spać, wywieszał nad drzwiami swojego dworku w Camaret tabliczkę z napisem: Poeta pracuje.
Można by jeszcze wiele powiedzieć na ten temat, ale na razie chciałem tylko mimochodem dotknąć przedmiotu, który wymagałby dłuższego wywodu i bardziej ścisłego potraktowania; jeszcze do tego powrócę. Na ten raz moją intencją było rozprawić się z pokutującą u wielu ludzi nienawiścią do cudowności, z ich przekonaniem, że to rzecz warta śmiechu. Zakończmy na tym; cudowność jest zawsze piękna, wszystko jedno jaka cudowność, nie ma cudowności, która by nie była piękna.
W literaturze tylko cudowność może zapłodnić utwory wywodzące się z niższego gatunku, jak powieść, i w ogólności wszystko, co ma cechy anegdoty. Wspaniałym przykładem jest Mnich Lewisa. Tchnienie cudowności ożywia tu wszystko. Zanim jeszcze autor uwalnia wszystkie swoje postacie z pęt doczesności, czuje się, że są gotowe do niebywale wzniosłych postępków. Nie opuszczająca ich ani na chwilę pasja wieczności nadaje niezapomniane akcenty ich mękom - i moim. Chcę przez to powiedzieć, że od pierwszej do ostatniej strony, najprostszym w świecie sposobem, ta książka wydobywa z duchowej istoty człowieka wyłącznie tę cząstkę, która dąży do oderwania się od ziemi, i jeżeli ją uwolnimy od mało znaczącej, wprowadzonej na ówczesną modłę fabuły powieściowej, to będzie stanowiła wzór odpowiedni i wielki w swojej czystości. (5) Wydaje mi się, że nikt nie osiągnął lepszych wyników; szczególnie postać Matyldy jest najbardziej wzruszającym tworem literackim, jaki można zapisać na konto metody przenośnej. To nie tyle postać, ile bezustanna pokusa. A jeśli jakaś postać nie jest pokusą, to czym jest właściwie? Ta jest pokusą w najwyższym stopniu. Dewiza "dla chcącego nic trudnego" spełnia się w Mnichu z całą siłą przekonania. Widma odgrywają tu rolę uzasadnioną logicznie, bo też nastawiony krytycznie umysł wcale się ich nie czepia i nie zgłasza sprzeciwu. Podobnie kara, jaka spotyka Ambrosia, jest wymierzona sprawiedliwie, skoro nastawiony krytycznie umysł ostatecznie ją przyjmuje jako naturalne rozwiązanie.
Może się wydawać, że wybierani model dowolny, skoro idzie o cudowność, którą bezustannie wypożyczają sobie literatury północne i wschodnie, nie mówiąc już o twórczości czysto religijnej wszystkich krajów. Przykłady, po które mógłbym tam sięgnąć, mają jednak przeważnie zabarwienie dziecinne z tej prostej przyczyny, że są przeznaczone dla dzieci. Te zresztą wcześnie zostają odstawione od źródła cudowności, a potem, kiedy podrosną, nie mają już odpowiednio niewinnego umysłu, aby się rozkoszować Oślą skórką. Człowiek dorosły uważałby sobie za ujmę, gdyby miał się żywić baśniami, choćby najbardziej uroczymi, i przyznaję, że nie wszystkie są obliczone na jego wiek. W miarę jak się człowiek posuwa w lata, wymaga nieco delikatniejszej kanwy urzekającego nieprawdopodobieństwa, a na odpowiedni gatunek pająków na razie jeszcze musimy zaczekać... Ale właściwości tej kanwy nie zmieniają się radykalnie. Strach, urok niezwykłości, gra szczęścia, pociąg do przepychu są to sprężyny, na których działaniu zawsze można będzie polegać. Są do napisania baśnie dla dorosłych, bodaj że nawet jeszcze baśnie o niebieskich migdałach.
Cudowność jest inna w każdej epoce; w niejasny sposób wywiązuje się z jakiegoś ogólnego odkrycia, które dociera do nas tylko w szczegółach; będą to romantyczne ruiny albo nowoczesny manekin, albo inny jakiś symbol, który przez pewien czas działa na ludzką wrażliwość. W tych ciasnych wymiarach, które wywołują w nas uśmiech politowania, zawsze się jednak mieści nieuleczalny niepokój ludzki i dlatego je uwzględniam, dlatego uważam je za nieodłączne od kilku arcydzieł, zakażonych nimi boleśniej niż pospolite utwory. Są to szubienice Villona, meandry Racine’a, kanapy Baudelaire’a. Idzie to w parze z zepsuciem smaku, na co jestem uodporniony, bo dobry smak był dla mnie zawsze wyraźną skazą. Staram się prześcignąć wszystkich, jeśli idzie o zły smak naszej epoki. Gdyby wypadło mi żyć w 1820, za nic nie oddałbym "krwawej mniszki", za nic nie poskąpiłbym sobie tajemniczego, banalnego "Skrywajmy", które wyśmiewa Cousin, za nic, za nic w świecie nie przestałbym śledzić w gigantycznych metaforach, jak ten sam Cousin to określa, wszystkich faz "srebrzystej tarczy". Dzisiaj myślę o zamku, który nie musi być w połowie zniszczony; ten zamek jest moją własnością, widzę go w dzikiej okolicy niedaleko Paryża. Przyległości ciągną się bez kresu, a wnętrze zamku, mocno odnowione, spełnia wszelkie wymagania komfortu. Auta parkują pod bramą ukrytą w cieniu drzew. Kilku moich przyjaciół osiadło tu na stałe: oto Ludwik Aragon, który właśnie wyjeżdża; zaledwie ma czas przywitać się z nami z daleka; Filip Soupault wstaje z gwiazdami, a Paweł Eluard, nasz wielki Eluard, jeszcze nie wrócił. Oto Robert Desnos i Roger Vitrac odcyfrowują w parku jakiś stary edykt o pojedynkach; Georges Auric, Jean Paulhan; Max Morise, który świetnie wiosłuje, i Benjamin Peret, ten od ptasich równań; i Joseph Delteil; i Jean Carrive; i Georges Limbour, i Georges Limbour (mamy tu cały szpaler Georges Limbourów); i Marcel Noll; oto F. Fraenkel, który macha do nas ręką ze swojego balonu na uwięzi, Georges Malkine, Antonin Artaud, Francis Gerard, Pierre Naville, J. A. Boiffard, dalej Jacques Baron ze swoim bratem, obaj przystojni i serdeczni, i wielu jeszcze innych, no i słowo daję - czarujące kobiety. Ci młodzi ludzie mogą sobie nie odmawiać niczego, ich życzenia są dla bogatego posiadacza rozkazem. Odwiedza nas Francis Picabia, a w ubiegłym tygodniu przyjmowaliśmy w zwierciadlanej galerii niejakiego Marcela Duchamp, którego nikt nie znał. Picasso poluje w okolicy. Duch demoralizacji zamieszkał w zamku i musimy się z tym liczyć za każdym razem, kiedy wchodzą w grę stosunki z naszymi bliźnimi, ale brama stoi zawsze otworem i doprawdy nikogo nie odprawiamy z kwitkiem. Zresztą jest tu dość miejsca dla samotności, nie widujemy się za często. Ale czy nie jest najważniejsze to, że jesteśmy panami siebie, jak również panami kobiet i miłości?
Ludzie będą mi tłumaczyli, że to poetycka mrzonka: rozejdą się, powtarzając, że mieszkam na ulicy Fontaine, ale nikt z tej fontanny wody nie upije. Pal ich sześć! Ale czy są naprawdę pewni, że ten zamek, w którym pełnię wobec nich honory domu, jest iluzją? A może jednak istnieje! Moi goście potrafią najlepiej na to odpowiedzieć; ich widzimisię oświetla im drogę do zamku. I doprawdy, kiedy jesteśmy tutaj, żyjemy wedle naszej fantazji. I jakże by to, co robi jeden, mogło przeszkadzać drugiemu, tutaj, z dala od gonitwy uczuć, w miejscu, gdzie wyznaczają sobie spotkanie szczęśliwe przypadki?
Co człowiek postanowi, to zrobi. Od niego tylko zależy, aby całkowicie stał się sobą, to znaczy, utrzymywał w stanie anarchii z każdym dniem groźniejszą zgraję swoich pożądań. Poezja tego uczy. Zawiera w sobie całkowitą rekompensatę za znoszone przeznasniedole. Ona również może się stać czynnikiem porządku, jeśli komuś, kto doznał mniej osobistego zawodu, przyjdzie do głowy brać go tragicznie. Powinien nadejść czas, kiedy poezja unieważni wartość pieniądza i sama będzie rozdzielała niebiański chleb na ziemi! Będą wtedy zgromadzenia na placach i ruchy, o których nigdy wam się nie śniło. Skończą się absurdalne podziały, sny o otchłani, rywalizacje, długie wyczekiwania, mijające pory roku, sztuczny porządek idei, bariera bezpieczeństwa, swój czas na wszystko! Niech tylko ludzie zadadzą sobie trud praktykowania poezji. My, którzy już nią żyjemy, którzy jesteśmy przekonani, żeśmy zebrali szersze dane, czy nie mamy obowiązku starać się o jej zwycięstwo?
Nic to nie szkodzi, że między tą obroną a ilustracjami, które tu podam, zajdzie pewna dysproporcja. Szło o dotarcie do źródeł poezji i, co więcej, o utrzymanie Się przy nich. Nie twierdzę, że mam to za sobą. Trzeba na siebie wziąć duży ciężar, chcąc się usadowić w tych odległych rejonach, gdzie z początku wszystko wygląda fatalnie, a cóż dopiero mówić o wprowadzeniu tam kogo innego. W dodatku nikt nie ma pewności, że znalazł się tam naprawdę. Kiedy już robi się nam nieprzyjemnie, mamy szczerą ochotę zatrzymać się gdzieś po drodze. W każdym bądź razie mamy już obecnie drogowskaz, który wskazuje drogę do tego kraju, i osiągnięcie prawdziwego celu zależy tylko od hartu podróżnika.
Przebyta droga jest mniej więcej znana. W studium nad historią Roberta Desnos pod tytułem: Zjawienie się mediów (6), starałem się opowiedzieć o tym, jak doszedłem do "skupiania uwagi na mniej lub bardziej urywkowych zdaniach, które zjawiają się w umyśle w zupełnej samotności przed zaśnięciem, przy czym nie można wykryć ich poprzedniego kontekstu". Wdałem się wtedy w poetycką przygodę ze znikomymi widokami powodzenia, to znaczy, że miałem te same aspiracje, co dzisiaj, ale pokładałem nadzieje w powolnym wytwarzaniu produktu, co miało mnie chronić od zbytecznych kontaktów, kontaktów, od których się stanowczo odżegnywałem. Była w tym pewna wstydliwość myśli, z której mi jeszcze coś zostało. U schyłku życia na pewno dojdę do tego, że będę z trudem mówił jak inni, będę się wstydził swojego głosu i skąpych ruchów. Wydawało mi się, że zaleta słowa (słowa pisanego tym bardziej) polega na zdolności do pokaźnego skrótu w przedstawieniu (bo też było to przedstawienie) pewnej niewielkiej liczby faktów, poetyckich czy innych, którymi się żywiłem. Wyobrażałem sobie, że Rimbaud postępował tak samo. Ostatnie utwory z Lombardu układałem z godną lepszej sprawy troską o urozmaicenie, to znaczy niewiarygodnie wielka część tej książki mieściła się między wierszami. Pusta przestrzeń między wierszami powstawała po usunięciu z pola widzenia pewnych operacji myślowych, bo sądziłem, że powinienem ukryć je przed czytelnikiem. Nie było w tym oszustwa z mojej strony, tylko chęć dopingu. Łudziłem się jakimś ewentualnym współudziałem czytelnika, na czym mi coraz bardziej zależało. Zacząłem niebywale pielęgnować słowa ze względu na przestrzeń, która je otacza, na ich styczność z niezliczonymi słowami, których nie wypowiadałem. Poemat Czarny Las wywodzi się właśnie z tego stanu umysłu. Pisałem go pół roku i, proszę mi wierzyć, nie odpoczywałem ani jednego dnia. Ale szło o szacunek, jaki miałem jeszcze dla siebie, chyba to wystarczy i będę zrozumiany. Lubię te głupie wyznania. W tym czasie próbowano zaszczepić pseudopoezję kubistów, ale ta wyskoczyła z głowy Picassa bez oszczepu i tarczy, a co dotyczy mojej osoby, to uważano, że jestem nudny jak plucha (za takiego uchodzę i nadal). Podejrzewałem zresztą, że z punktu widzenia poetyckiego wszedłem na błędną drogę, ale ratowałem się, jak mogłem, przypuszczałem ataki na lirykę, strzelając definicjami i receptami (niebawem miało powstać zjawisko Dada), miałem zamiar szukać zastosowania dla poezji w reklamie (twierdziłem, że świat nie skończy się napisaniem pięknej książki(*), ale piękną reklamą piekła i nieba).
W tym samym czasie ktoś równie nudny jak ja, mianowicie Piotr Reverdy, pisał: "Cytat: Obraz jest czystym tworem umysłu. Nie może się narodzić z porównania, ale ze zbliżenia dwóch bardziej lub mniej oddalonych od siebie elementów rzeczywistości. Im dalszy i trafniejszy będzie związek między dwoma przybliżonymi do siebie elementarni rzeczywistości, tym obraz będzie mocniejszy, tym więcej będzie miał siły wzruszania i realności poetyckiej..." itd. (7) Te słowa, które dla profanów brzmiały zagadkowo, były wybitnie odkrywcze i długo się nad nimi zastanawiałem. Ale pojęcie obrazu gdzieś mi umykało. Estetyka Reverdy’ego, estetyka całkowicie a posteriori, podawała skutki za przyczyny. W takich oto okolicznościach doszedłem do ostatecznej rezygnacji z mojego dotychczasowego punktu widzenia.
Któregoś wieczoru przed zaśnięciem doszło mnie wypowiedziane tak wyraźnie, że nie sposób było przeinaczyć choć jedno słowo, ale bardzo różne w brzmieniu od innych, zwykłych głosów, dość dziwaczne zdanie bez żadnego związku z wydarzeniami, w których, według świadectwa mojej świadomości, brałem w tym czasie udział, tak natarczywe, że po prostu, jeśli się wolno tak wyrazić - stukało w szybę. Uprzytomniłem je sobie błyskawicznie i byłem już gotów o nim zapomnieć, kiedy zastanowił mnie organiczny charakter tego zdania. To mnie rzeczywiście zadziwiało; dziś już, niestety, nie pamiętam dokładnie tego zdania, było to coś w rodzaju: "Jest człowiek przecięty na dwoje przez okno", ale nie zawierało żadnej wieloznaczności, związanej z dość bladym wyobrażeniem wzrokowym (8) człowieka, który idzie przecięty w połowie wysokości oknem prostopadłym do osi jego ciała. Niewątpliwie szło o zwykłe prostowanie się w przestrzeni człowieka przechylonego przez okno. Ale że to okno brało udział w ruchu człowieka, zdałem sobie sprawę, że mam przed sobą obraz dość rzadkiego typu, i niebawem przyszło mi na myśl włączyć go do tworzywa konstrukcji poetyckiej. Zaufałem mu jednak dopiero wtedy, kiedy nastąpił po nim nieprzerwany prawie ciąg zdań, które mnie zaskoczyły w nie mniejszym stopniu, a uderzały mnie tak silnie swoim brakiem umotywowania, że władza, jaką miałem dotąd nad sobą, wydała mi się iluzoryczna i myślałem już tylko o położeniu kresu nieustannemu sporowi, który się toczył we mnie.(9)
PRZYPISY:
(1) Dostojewski: Zbrodnia i kara. (Tekst francuski przytoczony przez Bretona ma poważną luką. Tekst właściwy brzmi w ten sposób: "Młody człowiek wszedł do niedużego pokoju z żółtymi tapetami, z geranium i muślinowymi firankami w oknach, w tej chwili jaskrawo oświetlonego zachodzącym słońcem. ’A więc i wtedy słońce będzie tak samo świeciło!’ - nagle przemknęło Raskolnikowi przez głowę i zaraz szybkim spojrzeniem ogarnął wszystko, co się mieściło w pokoju, aby w miarę możności zbadać i zapamiętać, co gdzie stoi. Ale w pokoju nie było nic szczególnego..." itd., przyp. tłum.)
(2) Pascal.
(3) Barres, Proust.
(4) Trzeba uwzględnić grubość snu. Na ogół pamiętam tylko to, co się mieści w górnych warstwach. Najchętniej zastanawiam się nad tym, co pierzcha przy przebudzeniu, nad tym wszystkim, co nie pochodzi z wydarzeń dnia poprzedniego, ciemne listowie, idiotyczne gałęzie. Tak samo w "rzeczywistości" wolę odgadywać.
(5) Najwspanialsze w fantastyce jest to, że nie ma już fantastyki: jest tylko rzeczywistość.
(6) Patrz Zagubione kroki (Les Pas perdus).
(7) Północ-Południe, marzec 1918.
(8) Gdybym był malarzem, to wyobrażenie wzrokowe niewątpliwie miałoby prymat. Z pewnością decydowały tu moje predyspozycje. Od tego czasu zdarzało mi się nieraz umyślnie skupiać uwagę na podobnych zjawiskach i wiem, że pod względem czystości nie ustępują słuchowym. Gdybym wziął ołówek i kartkę czystego papieru, z łatwością bym nakreślił ich kontury. Wciąż tu jeszcze nie wchodzi w grę rysunek, idzie po prostu o kalkowanie. Równie dobrze mógłbym nakreślić drzewo, falę, instrument muzyczny, mnóstwo rzeczy, których w tej chwili nie potrafiłbym przedstawić nawet w najbardziej schematycznym zarysie. Włamałbym się bez cienia obawy, że mógłbym się zagubić, do labiryntu linii, które z początku nie rokują nadziei, że do czegokolwiek prowadzą. I otwierając oczy odebrałbym bardzo silne wrażenie "czegoś nigdy nie widzianego". To, o czym tu mówię, było wielokrotnie doświadczane przez Roberta Desnos: wystarczy przejrzeć 36 numer czasopisma "Feuilles libres" zawierający wiele jego rysunków (Romeo i Julia, Dziś rano ktoś umarł itd.), wziętych przez redakcję za rysunki wariatów i prostodusznie reprodukowanych w tym charakterze.
(9) Knut Hamsun przedstawia jako zjawisko wywołane głodem ten sam rodzaj objawienia, jakie mnie nawiedziło, i może ma rację. (Fakt, że w tym okresie nie codziennie jadałem.) Na pewno są to te same objawy, które tak opisuje: "Nazajutrz obudziłem się bardzo wcześnie. Było jeszcze ciemno. Miałem już od dawna otwarte oczy, kiedy usłyszałem, jak o piętro wyżej zegar wybija piątą. Chciałem się jeszcze przespać, ale nie mogłem, byłem zupełnie rozbudzony i tysiąc rzeczy chodziło mi po głowie. Nagle wpadłem na kilka dobrych pomysłów, nadających się do szkicu albo felietonu; niespodzianie, przypadkowo znajdywałem piękne zdania, zdania, jakich nigdy dotąd nie zdarzyło mi się napisać. Powtarzałem je sobie, słowo po słowie, były świetne. I wciąż ich przybywało. Wstałem, wziąłem papier i ołówek ze stołu, który stał za łóżkiem. To było tak, jakby się coś przełamało we mnie, słowo pędziło za słowem, jedno wyręczało drugie, chwytało okazję, sceny się same gromadziły, akcja się sama toczyła, repliki wybiegały z mojego mózgu gotowe, żyłem w cudownym uniesieniu. Myśli tak szybko przychodziły mi do głowy i tak się tłumnie cisnęły, że gubiłem mnóstwo szczegółów i odcieni dlatego, że mój ołówek nie mógł nadążyć, a przecież się śpieszyłem, ręka nie ustawała w zapisywaniu, nie traciłem ani chwili. Zdania rodziły się we mnie bez przerwy, byłem przepełniony swoim tematem." Apollinaire zapewniał, że Chirico malował swoje pierwsze obrazy pod wpływem zaburzeń organizmu (migreny, bóle brzucha). * Aluzja do znanego zdania Stefana Mallarme: "Być może świat jest stworzony po to, aby powstała piękna książka" (przyp. tłum.)